poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Placuszki z kaszy manny

Wszędzie się słyszy, że śniadanie to najważniejszy posiłek w ciągu dnia itp. itd.

W związku z tym, że mam "leniwych" wykładowców i rok z tendencjami do wykombinowywania wolnego od zajęć tegoroczna majówka już się dla mnie zaczęła. Korzystając z tego nadmiaru wolnego czasu połączonego z brakiem wyjazdu gdziekolwiek (dwie prace dyplomowe do skończenia) zarządziłam w domu tydzień zdrowych śniadań.

Na pierwszy ogień trafiły placuszki znalezione na blogu u Miss Disorderly.

Składniki (na 3 porcje dostosowane do tego co akurat mam w domu):

  • 6 łyżek kaszy manny
  • 3 jajka
  • 3 łyżeczki otrębów
  • 3 łyżeczki masła orzechowego
  • 3 łyżeczki miodu
  • 1 i 1/2 szklanki mleka
  • szczypta soli

Przygotowanie:

Około 1 i 1/4 szklanki mleka podgrzewamy. W pozostałej części rozrabiamy kaszę i dodajemy do ciepłego mleka. Gotujemy do zgęstnienia, cały czas mieszając. Gotową kaszę zostawiamy do przestygnięcia.
Oddzielamy żółtka od białek. Żółtka, otręby, masło orzechowe i miód dodajemy do kaszy i dokładnie mieszamy. Białka ze szczyptą soli ubijamy na sztywną pianę. Dodajemy do kaszy i delikatnie mieszamy.
Smażymy na oleju, aż się ładnie zarumienią.
Z tej porcji wyszło 21 średniej wielkości placuszków.

Placuszki są bardzo lekkie i idealnie smakują z jogurtem i owocami. Można je jeść gorące prosto z patelni albo na zimno (rano nie daliśmy rady zjeść wszystkich i zostało kilka na drugie śniadanie).

Oryginalna wersja przepisu o TU.



Smacznego :)

czwartek, 25 kwietnia 2013

Kosmetyka wroga - Amélie Nothomb

Amélie Nothomb - pisarka charakterystyczna i specyficzna.
Od 21 lat wydaje jedną książkę rocznie.
Co ciekawe żadna z nich nie przekracza 200 stron (przynajmniej polskie wydania nie przekraczają tych 200 stron).

I te małe książeczki mają w sobie to coś, co z mniejszą lub większą częstotliwością przyciąga mnie do nich. Bez względu czy jest to książka "japońska", czy też emanująca groteską, czarnym humorem, absurdem itp.

Tym razem padło na przedstawiciela tej drugiej kategorii o wdzięcznie brzmiącym tytule: "Kosmetyka wroga".


Zdarzyło wam się kiedyś, że przyczepił się do was niechciany rozmówca i nijak nie dał się spławić? Tak? To bardzo dobrze. A może czekaliście kiedyś na opóźniony samolot? Niestety nie. Tylko pociąg. Pociąg też może być, albo autobus. Cokolwiek. A teraz połączcie te dwie sytuacje w jedną. Po co?
Bo dzięki temu (do)wiecie (się) jak czuje się nasz główny bohater.
Nie dość, że jego samolot ma opóźnienie, to jeszcze trafił mu się rozmówca niezniszczalny.

I tak naprawdę nie można o treści powiedzieć nic więcej... Bo przecież odebranie przyjemności samodzielnego odkrycia tej rozmowy byłoby, delikatnie mówiąc, nietaktowne.


Książkę czyta się jednym tchem. Akcja wciąga już od pierwszych stron. Zakończenie jest poniekąd zaskakujące i idealnie pasuje do całości.

Zdecydowanie polecam.


źródło okładki: http://www.muza.com.pl/

środa, 24 kwietnia 2013

Książkoholizm stosowany...

...czyli słów kilka o Światowym Dniu Książki


Tak wiem. To odrobinę przewrotne, że wczoraj była recenzja, a dziś będzie o dniu wczorajszym. Ale tak sobie wymyśliłam i tak ma być. o!


Ogólnie cały dzień był baaaaaardzo pozytywny. Torba pełna książek. Popołudnie na starówce zamiast na zajęciach. Ambitne rozmowy. Przeszukiwanie Internetu w poszukiwaniu plakatu, na którym znalazły się też moje zdjęcie, w czasie kiedy rzeczony plakat wisiał jakieś 100 m od nas [znaczy się ode mnie i mojej Przyjaciółki]

Taaaa... Gdzie jest Oli??
O samej idei tego co się działo można przeczytać o TU.

Potem kolejne ambitne rozmowy. I te książki, które na mnie patrzyły tymi swoimi wielkimi oczyskami... a ja wczoraj naprawdę byłam klasycznym biednym studentem. Ale ja tam jeszcze wrócę.

Pod ratuszem wiał wredny wiatr, który nie pozwolił mi spokojnie poczytać przed oficjalnym startem przyłapywania. I mroził mi łapki. Paskudny Paskud.
A potem tak się skupiłam na czytaniu i w ogóle, że nawet nie wiem kto i kiedy zrobił mi, które zdjęcie :D

Moje łapki?? Czy nie moje?? Ostatecznie okazało się, że moje ;)



I nie wiem skąd u mnie ten nawyk tulenia się do książek...

A potem "zatrudniłam" się przy rozdawaniu łyżeczek do tortu...

...który jak widać był OM NOM NOM NOM

A pod koniec nawet dostałam aparat :D

I mój szalik okazał się świetnym lokalizatorem :)

A w domu Czytnik-Czytajnik już zdążył się zadomowić między Kopernikiem a Czytay'owym kotem.

A zdjęcia? Zdjęcia są z różnych kawałków Internetu i nie tylko...

wtorek, 23 kwietnia 2013

Dotyk Julii - Tahereh Mafi

Na tą recenzję miałam chyba pięć pomysłów [jak nie więcej] i cały czas zastanawiam się, który z tych pomysłów najlepiej odda treść książki.




Rosiczka (Drosera L.) – rodzaj roślin owadożernych, obejmujący ok. 150 gatunków.

Wyobraź teraz sobie, że Ty też jesteś taką rosiczką.


Mniej lub bardziej odległa przyszłość. Wraz z postępem świat ulega coraz większej destrukcji. Instytucja znana jako Komitet Odnowy sprawuje despotyczne rządy, spychając ludzi na jeszcze większy margines niż ten, na którym znajdowali się do tej pory.
I jest Ona. Julia. Rosiczka.
Od najmłodszych lat izolowana i odtrącana. Za wszelką cenę starająca się przypodobać wszystkim i wszystkiemu.
I On. Adam. Jedyny życzliwy. [Prawie] jedyny odporny.

Niby jedna z wielu książek o niezbyt ciekawej przyszłości. Niby jedna z wielu o tym, jak dwoje ludzi spotyka się po latach. Niby...
A jednak w "Dotyku Julii" jest coś fajnego. Czytając przemyślenia Julii można wczuć się w jej sytuację, poczuć jej zagubienie i frustrację. Czytając o relacji Julii i Adama nie ma się wrażenia, że jest w niej coś na siłę czy przerysowane. Czytając o Warnerze razem z Julią odczuwamy autentyczną złość.
Do tego jeszcze dość wartka akcja. I fantastyczna okładka polskiego wydania.
Razem daje nam to prawie idealną książkę na leniwe popołudnie.

Prawie idealną, bo zakończenie pozostawia pewien niedosyt.
Ale może drugi tom to nadrobi.



źródło okładki: http://otwarte.eu/


P.S. Wszystkiego najlepszego z okazji Światowego Dnia Książki :)

niedziela, 21 kwietnia 2013

Tosty hawajskie

W mojej kuchni dość często goszczą różnego rodzaju tosty i grzanki. Na ogół są szybkie w przygotowaniu i dają praktycznie nieograniczone możliwości.
Idealne na śniadanie czy kolację, a w sytuacjach ekstremalnych potrafią zastąpić obiad.

Dziś tosty hawajskie w wersji niezbyt klasycznej, bo na cieście francuskim.




Składniki: (na 6 grzanek)

  • opakowanie ciasta francuskiego
  • 12 plastrów sera
  • 6 plastrów szynki
  • 6 plastrów ananasa
  • dżem żurawinowy (do dekoracji)
Przygotowanie:
  • ciasto kroimy na 6 równych prostokątów
  • na każdym kawałku układamy: po 2 plastry sera, plaster szynki oraz ananasa
  • zapiekamy 20 minut w temperaturze 210 stopni
  • gorące tosty smarujemy dżemem według uznania.
Należy uważać z szynką, bo dziś trafiły mi się strasznie duże okrągłe plastry, które pokroiłam na 4 kawałki i po 2 wylądowały na każdej grzance... i ciut mi się rozpłynęły na serze. Smaku to nie umniejszyło, ale trochę straciło na wyglądzie. Ewentualnie można odrobinę zawinąć do góry brzegi ciasta, żeby nadzienie nie uciekło.

Smacznego

piątek, 12 kwietnia 2013

"Intruz" książka, "Intruz" film.

OK. Przyznaję, że pani Meyer do pisarek najwyższych lotów nie należy, ale... Ale jej książki się po prostu czyta. Szczególnie jeśli na co dzień jest się [przynajmniej w teorii] poważnym matematykiem i żyje się w świecie faktów, liczb i twierdzeń. Do tej pory z uśmiechem wspominam czytanie "Zmierzchu" na wykładach. Może ktoś o bardziej humanistycznych zainteresowaniach niż moje w tym momencie prycha, że jak takie grafomaństwo może się podobać, ale takie książki też są potrzebne. Bo czasem warto przeczytać coś, co nie wymaga ani odrobiny wysiłku umysłowego.

Zabierając się za czytanie "Intruza" miałam takie samo podejście jak do sagi "Zmierzch". Ot lekka lektura, taka akurat na odmóżdżenie się. I tu spotkała mnie miła niespodzianka.
Tak jakby to była książka napisana przez zupełnie inną autorkę.
Ciekawy pomysł na fabułę.
Nawet nieźle napisane.
Przeczytałam.
Z chęcią przeczytam jeszcze raz... [tak, te opowiadania o innych planetach serio mają w sobie coś fajnego]
Przez pół roku prawie zdążyłam zapomnieć o książce. [przecież po niej było tyle innych/lepszych/ciekawszych]

Aż ostatnio głośno się zrobiło na temat filmowej adaptacji "Intruza". [nie wiem czemu, ale wcześniej nie słyszałam, że ma być film] W związku z nadmiarem wolnego czasu spontanicznie postanowiłam się wybrać do kina. I nie było aż tak źle jak się obawiałam.
W sumie mile spędziłam te dwie godziny na prawie pustej sali kinowej [uroki porannych seansów] i nie żałuję pieniędzy wydanych na bilet.
Ale... zabrakło mi w filmie wcześniej już wspomnianych opowiadań o różnych planetach. I ja się pytam czemu w filmie "nowa" Wanda nie jest słodką blondynką... pfff...


Ogólnie jak to przeważnie w takich wypadkach bywa książka okazała się lepsza niż film. Ale z drugiej strony ciężko zmieścić 560 stron treści w 120 minutach filmu.

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Co mi w duszy gra?

Dzisiejsze wysypy śniegu, które w listopadzie bardzo by mnie cieszyły, dziś doprowadzają mnie do szału. I w sumie najchętniej bym się zakopała pod kocem ze słuchawkami na uszach, filiżanką kawy i dobrą książką.
I te słuchawki mnie zainspirowały do posta muzycznego.

Chyba od zawsze czegoś słuchałam, ewentualnie nuciłam pod nosem i już tak mi zostało. I teraz czasem zdarza mi się słuchać muzyki prawie na okrągło. A na dobry muzyczny początek kilka moich ostatnich inspiracji muzycznych.



The Script. Irlandzkie trio, które urzekło mnie najpierw teledyskiem do "Six Degrees Of Separation", zaraz potem muzyką i wokalem, a na sam koniec całokształtem. Już chyba czwarty tydzień przesłuchuję ich dyskografię w każdą możliwą stronę i ciągle nie mogę się zdecydować, która piosenka jest tą ulubioną. Muzyczny ideał, a chyba nawet więcej niż ideał. I poniekąd żałuję, że wcześniej jakoś nie zwróciłam na nich uwagi.


Pink - Just give me a reason. Historia pewnego teledysku. Pierwsze ochy i achy wywołała przecudna sukienka, w której Pink występuje. Sama piosenka przyczyniła się do kolejnej fali zachwytów, a Nate Ruess w drugiej zwrotce przesądził sprawę. Uzależnienie od pierwszego słuchania i w pewnym momencie słuchane na okrągło.


Labrinth feat. Emeli Sandé - Beneath Your Beautiful. Hit zdecydowanie radiowy. Wykonawcy nie należą do moich ulubionych, ale w tej kombinacji można słuchać i słuchać i słuchać...


Jedyny słuszny Justin ;) jak to niektórzy mawiają. Póki co nie miałam okazji przesłuchać całej płyty, ale jeśli jest tak dobra jak Mirrors to już mi się podoba.


I na koniec piosenka w kontekście filmu. Imagine Dragons - Radioactive. Piosenka, która jednoznacznie kojarzy mi się z "Intruzem". Książkę przeczytałam jakiś czas temu i byłam prawie zachwycona [tak jak by pisała to inna Stephanie Meyer niż ta od "Zmierzchu"], a teraz niecierpliwie czekam na film. I mam nadzieję, że się nie rozczaruję.



A wy czego słuchacie na co dzień?

sobota, 6 kwietnia 2013

Przymrużonym okiem kamery…

W związku z moim brakiem czasu i weny, dziś kolejny z odkopanych tekstów.

Oryginalna data publikacji 20.11.2006


`Kolejny nudny dzień pracy. Ludzie przychodzą i odchodzą. Kupują, albo nie kupują. Nudy… Może trochę się zdrzemnę ale, moment, czy mnie obiektyw nie myli. To chyba Elvis we własnej osobie?! Zobaczmy co on tu robi. Powoli mija regały z perfumami. Rzuca w ich kierunku nieco znużone spojrzenie i idzie dalej. Przechodzi obojętnie obok kremów, płynów do kąpieli, past do zębów aż nagle zatrzymuje się. Czego on tam może szukać? Już widzę. To najnowszy super-utrwalający żel do włosów marki „XXY”. Zapewne nada jego fryzurze jeszcze więcej blasku. O już poszedł. Jaka szkoda. To naprawdę musiał być Elvis…

Tekst jest jedną z wprawek dziennikarskich i jest tak śmieszny, że aż miło się go czyta.
Ma na celu nauczyć kreatywnego myślenia. Zadaniem piszącego było wcielenie się w kamerę znajdującą się w dziale z kosmetykami i obserwowania Elvisa Presley’a i opisanie tego co się zarejestrowało.

W sumie to fajnie jest być kamerą. Można sobie wyobrazić nasze życie z zupełnie innej perspektywy. Wszystko wygląda inaczej, tak „z góry”. A przy okazji można też się pośmiać „obserwując” chociażby swoich znajomych.
Polecam każdemu jako środek odstresująco-rozśmieszający. Na mnie to działa ;]

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Chimeryczny lokator - Roland Topor

Moja przygoda z audiobookami jest dość krótka. A to dlatego, że jak coś mi gra/gada w tle to momentalnie potrafię się wyłączyć. Jednak ostatnio wpadł mi w łapki [a właściwie do komputera] komplet 6 audioksiążek wydanych dzięki inicjatywie Skody i portalu lubimyczytac.pl i na pierwszy ogień poszedł właśnie "Chimeryczny lokator".

O samej książce już sporo napisano. Osiemnaście rozdziałów, trzy części, epilog.
Mamy naszego Pana Trelkovsky'ego, jego nowe mieszkanie no i sąsiadów. A to wszystko oblane sosem absurdu z dodatkiem groteski i dobrze doprawione czarnym humorem.
200 stron lub jak w moim przypadku niespełna 4 godziny nagrania są pełne treści i bez wątpienia to było moje pierwsze i nieostatnie spotkanie z twórczością Rolanda Topora.

W wersji audio książkę czyta Łukasz Garlicki. Jego interpretacja jest jednym z największych plusów audiobooka. Praktycznie od pierwszych słów możemy wczuć się w sytuację Trekowsky'ego i w otaczający go świat. I niejednokrotnie, w najbardziej absurdalnych momentach, musiałam zatrzymywać nagranie, żeby nie zagłuszyć go wybuchem śmiechu.

Polecam każdemu i wersję audio, i klasyczną papierową.



Źródło okładki: http://www.replika.eu