piątek, 12 kwietnia 2013

"Intruz" książka, "Intruz" film.

OK. Przyznaję, że pani Meyer do pisarek najwyższych lotów nie należy, ale... Ale jej książki się po prostu czyta. Szczególnie jeśli na co dzień jest się [przynajmniej w teorii] poważnym matematykiem i żyje się w świecie faktów, liczb i twierdzeń. Do tej pory z uśmiechem wspominam czytanie "Zmierzchu" na wykładach. Może ktoś o bardziej humanistycznych zainteresowaniach niż moje w tym momencie prycha, że jak takie grafomaństwo może się podobać, ale takie książki też są potrzebne. Bo czasem warto przeczytać coś, co nie wymaga ani odrobiny wysiłku umysłowego.

Zabierając się za czytanie "Intruza" miałam takie samo podejście jak do sagi "Zmierzch". Ot lekka lektura, taka akurat na odmóżdżenie się. I tu spotkała mnie miła niespodzianka.
Tak jakby to była książka napisana przez zupełnie inną autorkę.
Ciekawy pomysł na fabułę.
Nawet nieźle napisane.
Przeczytałam.
Z chęcią przeczytam jeszcze raz... [tak, te opowiadania o innych planetach serio mają w sobie coś fajnego]
Przez pół roku prawie zdążyłam zapomnieć o książce. [przecież po niej było tyle innych/lepszych/ciekawszych]

Aż ostatnio głośno się zrobiło na temat filmowej adaptacji "Intruza". [nie wiem czemu, ale wcześniej nie słyszałam, że ma być film] W związku z nadmiarem wolnego czasu spontanicznie postanowiłam się wybrać do kina. I nie było aż tak źle jak się obawiałam.
W sumie mile spędziłam te dwie godziny na prawie pustej sali kinowej [uroki porannych seansów] i nie żałuję pieniędzy wydanych na bilet.
Ale... zabrakło mi w filmie wcześniej już wspomnianych opowiadań o różnych planetach. I ja się pytam czemu w filmie "nowa" Wanda nie jest słodką blondynką... pfff...


Ogólnie jak to przeważnie w takich wypadkach bywa książka okazała się lepsza niż film. Ale z drugiej strony ciężko zmieścić 560 stron treści w 120 minutach filmu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz